30.12.14

Ulubieńcy ostatnich miesięcy


W tym roku nie będzie wielkich kosmetycznych rankingów. Stary rok żegnam ulubieńcami ostatnich miesięcy. Jeśli jednak miałabym go w jakiś sposób podsumować pod względem kosmetycznym, zdecydowanie należał do Essie. Od kiedy kupiłam Fiji, lakiery przewijały się na blogu regularnie, a na paznokciach nosiłam je non stop.

Poza tym, 2014 zdecydowanie był rokiem pielęgnacji. Wyłączając lakiery, na placach dwóch rąk, mogę wyliczyć ilość kosmetyków kolorowych, które kupiłam. Z tego większość stanowiły szminki. Pielęgnacyjnym swawolom sprzyjał fakt, że siedząc na urlopie macierzyńskim nie było specjalnie okazji udzielać się towarzysko. Makijaż ograniczyłam więc do minimum, a niedostatki rekompensowałam sobie wieczorami, malując paznokcie, nakładając maseczki i wsmarowując w siebie kremy i balsamy.

Skoro o balsamach i kremach mowa, pod koniec roku miałam w końcu możliwość zaopatrzyć się w zapas kosmetyków Phenome. Pierwsze próby i testy mam już za sobą i chyba mogę nieśmiało przepowiedzieć, że rodzima marka ma sporą szansę zdominować moją pielęgnację w nadchodzącym roku. Na razie moje serce skradł scrub do ciała, ale pretendentów do miana ulubieńców mam już kilku. Ale o tym innym razem. Teraz pora na hity grudnia i listopada.


1. Planeta Organica marokański balsam do włosów - na jego temat rozpisałam się <tutaj>. Rewelacyjnie wygładza i nawilża włosy, nadaje im puszystości i sypkości. Jednym zdaniem robi wszystko to czego oczekuję od odżywki. Dodatkowo ma świetny orientalny zapach, choć ten niekoniecznie wszystkim przypadnie do gustu, bo jest dość mocny i ciężki.

2. Phenome Pure Sugarcane Nourishing deeply sweet scrub - jak ja go uwielbiam! Za wszystko (poza ceną, ale tę kwestię na razie przemilczmy). Ten wzbogacony olejkami scrub cukrowy, rewelacyjnie wygładza ciało, świetnie je pielęgnuje i obłędnie pachnie. Jeśli chcecie zafundować sobie relaksujące domowe spa, Phenome nada się do tego celu idealnie. Na razie na tym króciutkim podsumowaniu poprzestanę, ale więcej na jego temat niebawem.


3. Essie Hip-anema - cudowna, żywa czerwień z pomarańczowymi tonami towarzyszyła mi w czasie Świąt. Poza piękną prezencją, wykazała się też przyjemną w aplikacji kremową formułą, dobrym kryciem i trwałością. W pełnej krasie obejrzycie ją <tu>.

4. Essie Beyond Cozy - drugi świąteczny lakier, który będzie idealną propozycją na karnawał i Sylwestra. Postaram się pokazać go bliżej w styczniu, choć wielu z Was zapewne jest znany. W końcu to żadna nowość. Beyond Cozy wciąż cieszy się popularnością, a mnie, zatwardziałą przeciwniczkę piaskowych lakierów, ujął cudownym złoto-srebrnym glitterem, bezproblemową formułą i całkiem dobrym kryciem. Na paznokciach wygląda bajecznie.


5. Dermika Biogeniq Krem-maska redukujący zmarszczki do całodobowej pielęgnacji skóry wokół oczu - na początku, od razu sprowadzę Was na ziemię, ten krem zmarszczek nie redukuje. Ale w ulubieńcach i tak się znalazł, bo posiada wszystkie pozostałe cechy dobrego kremu pod oczy. W końcu nic mnie nie drażni, jestem zadowolona z jego właściwości pielęgnacyjnych i odpowiada mi konsystencja. Nie jest rzadkim, kremowym maziajem, który siedzi na skórze i wchłania w nieskończoność (trafiam na takie regularnie), ale lekkim kremem, który skóra wchłania błyskawicznie, a o jego obecności na skórze świadczy tylko dobry poziom nawilżenia. Z tego względu idealnie nadaje się na dzień, choć wieczorem również po niego sięgam.

6. Szminka Rimmel Moisture Renew - 180 Vintage Pink - to dość ciemny róż, z dużą dawką fioletu. Kolor iście jesienny, choć z pewnością poradzi sobie i w cieplejszych porach roku. Pomadka pięknie wygląda na ustach i świetnie nawilża. Noszę ją od dwóch miesięcy na zmianę z masełkiem Berry Smoothie z Revlonu. Jeśli jesteście ciekawe jak wygląda na ustach, zapraszam <tu>.

Znacie moich ulubieńców? Jestem pewna, że chociaż po części tak Może macie ochotę podzielić się Waszymi odkryciami? W tym wypadku, rozpisujcie się, chętnie poczytam :)

pozdrawiam serdecznie

Kinga
SHARE:

23.12.14

Essie - Hip-anema


Znacie piosenkę "The Girl From Ipanema?" Tytułowa Imapena to tętniącą życiem, słoneczna dzielnica Rio de Janeiro. Jeśli miałabym jej nazwą obdarzyć lakier do paznokci, zdecydowanie byłby to odcień równie gorący i żywy. Dokładnie taki jak Essie Hip-anema.

Chyba nie tylko mnie zdarzyło się ulec któremuś Essiakowi właśnie ze względu na nazwę. Osobiście mam co najmniej kilku faworytów, a Hip-anema niedawno stała się jednym z nich. Mam słabość do dziewczyny z Ipameny. Ma dla mnie znaczenie sentymentalne, kojarzy się z fajnymi czasami, z beztroską i małą knajpką daleko na południu Polski, w której muzycy leniwie wybrzękiwali kolejne nuty, wtedy jeszcze nie znanej mi piosenki. Może to zabrzmi dziwnie, ale dzięki Essie, mam te wspomnienia zamknięte w małej czerwonej buteleczce.


Essie Hip-anema to soczysta, żywa czerwień z dodatkiem pomarańczowych tonów. To taki typ koloru do którego jeszcze niedawno nie byłam przekonana - obstawałam bowiem przy zdaniu, że mieszanina czerwieni i pomarańczu nie będzie się na moich paznokciach prezentowała dobrze. Jak się okazało, zupełnie bez powodu - wygląda niesamowicie pięknie.

Konsystencja jest wzorowa, to typowy krem, który łatwo rozprowadza się po płytce. Kryje po jednej warstwie, jednak w odpowiednim świetle można zauważyć lekko prześwitujące końcówki. Aby pozbyć się tego efektu i pogłębić kolor, nakładam więc dwie.



Przypuszczam, że lakierów taki jak ten znajdziecie sporo, z drugiej strony jednak, o której czerwieni można powiedzieć, że nie jest powtarzalna? W przypadku Hip-amena, każda lakieromaniaczka ma zapewne w swoich zbiorach jeden, bądź kilka zamienników. Mimo wszystko, jeśli szukacie tego typu czerwieni, i lubicie Essie, warto zwrócić na nią uwagę.

Wesołych Świąt!
Kinga

SHARE:

18.12.14

Planeta Organica - balsam marokański i szampon turecki


W ostatnich tygodniach moją włosową pielęgnację ponownie zdominowały rosyjskie hity z Planeta Organica. Po małej przerwie, i romansami z innymi kosmetykami, z całą pewnością mogę stwierdzić, że moje zdanie na temat prezentowanej dwójki nie zmieniło się ani trochę. No i chyba pora najwyższa, aby światło dzienne ujrzała recenzja.

Niewątpliwie największą gwiazdą jest tu balsam marokański. To on od dawna cieszy się popularnością, całkiem zresztą słuszną. Najczęściej używam go w duecie z szamponem tureckim, który, również zasługuje na chwilę uwagi. Tak więc od szamponu zacznę recenzję. 

Na początku rzut oka na skład:

Aqua with infusions of: Organic Eucalyptus Globulus Leaf Oil, Corylus Avellana Seed Oil, Cinnamomum Zeylanicum Bark Oil, Organic Citrus Grandis Fruit Extract, Eugenia Caryophyllus Seed Extract, Vanilla Planifolia Flower Extract, Cinnamomum Cassia Bark Extract, Magnesium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Lauryl Glucoside, Decyl Glucoside, Glycol Distearate, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid, Sodium Chloride, Parfum, Citric Acid

Kluczowe składniki to olej z liści eukaliptusa, orzecha laskowego, cynamonu i grejpfruta oraz ekstrakt z wanilii. Substancje myjące znajdują się dopiero na dalszych pozycjach. Zapach szamponu (dla mnie dość istotna sprawa) początkowo może zaskoczyć. Spodziewałam się cynamonowo-waniliowej bomby, natomiast dostałam coś co na początku jawiło mi się jako mocna mieszanka ziół. Zapach, który nie każdemu przypadnie do gustu, a który ja od razu pokochałam. Po chwili zastanowienia i zerknięciu na skład, rzeczywiście rozpoznaję w nim intensywny aromat eukaliptusa, rozgrzewającą woń cynamonu i cierpkość grejpfruta. Niesamowicie działa na zmysły i fajnie pobudza, do tego utrzymuje się na włosach po umyciu, potęgując uczucie świeżości i czystości. 

Odnośnie działania. Na początek banał, choć dość istotny. Szampon dobrze się pieni i nie plącze włosów. Przyznam szczerze, że nie tego się spodziewałam po pierwszym zerknięciu na skład i tu miło się zaskoczyłam. Dozownik z wydziela dość skromne porcje, więc trzeba kilka pompek, aby wydobyć wystarczającą ilość produktu. Po umyciu włosy są w dobrym stanie, a szampon świetnie radzi sobie z oczyszczaniem i nie obciąża ich nawet po kilku sesjach. Zawarte w nim olejki zapewniają dodatkową dozę pielęgnacji jednak przy moich suchych i cienkich włosach nie jest ona wystarczająca, abym mogła obejść się bez odżywki. I tu do akcji wkracza drugi produkt.


Balsam Marokański pokochałam od pierwszego użycia, najpierw za cudowny orientalny zapach, a zaraz potem za efekty. 

Aqua with infusions of Argania Spinosa Kernel Oil, Organic Mentha Piperita (Peppermint) Leaf Extract, Rosa Damascena Flower Extract, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Flower Extract, Eucalyptus Globulus Leaf Oil, Organic Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Cetearyl Alcohol, Glycerin, Behentrimonium Chloride, Cetrymonium Chloride, Quaternium-87, Hydroxyethylcellulose, Cetrimonium Bromide, Benzyl Alcohol, Sorbic Acid, Benzoic Acid, Citric Acid, Parfum.

Skupiając się na tym co dobre, a to na szczęście znajduje się na początku składu, mamy tu olej arganowy, ekstrakt z mięty, róży damasceńskiej, kwiatu pomarańczy, olej z liści eukaliptusa i oliwę z oliwek. Zapach po raz kolejny wprawił mnie w zachwyt i myślę, że wielbicielkom cięższych, orientalnych woni, powinien przypaść do gustu. Wiem, że to jedynie dodatek i nie powinnam rozwodzić się nad nim w pierwszej kolejności, ale przyznam szczerze, że były takie przypadki, gdy piękny aromat kosmetyku potrafił przesłonić mi jego mniejsze wady. Na szczęście tym razem nie ma takiej potrzeby, bo o wadach balsamu ciężko byłoby mi cokolwiek napisać. Nie widzę żadnych. Podczas gdy niektórzy narzekają na kiepską wydajność, ja w tej kwestii nie mam zastrzeżeń. Tym bardziej, że cena nie jest zaporowa i balsam kupimy za około 18 zł. W tej kwocie dostajemy kosmetyk, który, w moim przypadku, zapewnia lśniące, idealnie wygładzone i dobrze nawilżone włosy. Balsam zlikwidował problem puszenia, sprawił, że włosy są sypkie i niesamowicie miękkie w dotyku. Dodatkowo, po dłuższym stosowaniu nie spowodował obciążenia, a różnicę po jego użyciu wciąż widać u mnie gołym okiem.


Balsam i szampon tworzą razem zgrany zespół, który nie byłby jednak tak skuteczny, gdyby nie pierwszy z wymienionych kosmetyków. Balsam marokański mogę zdecydowanie polecić, bo poradzi sobie świetnie w duecie z wieloma innymi szamponami. Szampon tybetański natomiast, jest po prostu dobrym produktem, który świetnie spełnia swoją funkcję umilając proces mycia głowy pięknym zapachem. Dodatkowym plusem jest fakt iż zawiera całkiem słuszne ilości składników korzystnych dla wzrostu i wzmocnienia włosów. 

Ciekawa jestem ile z Was miało okazję z nich korzystać. Jakie są Wasze wrażenia? Sprawdziły się u Was, czy może nie byłyście z nich zadowolone?

pozdrawiam
Kinga

SHARE:

11.12.14

Essie - Big Spender


Podczas gdy na wielu blogach można podziwiać (bardzo piękną) zimową kolekcję Essie, u mnie znowu królują starocie. Przyznaję, że miłością do Essie zapałałam dość późno, przez co teraz uzupełniam swoje zbiory o te mniej i bardziej znane egzemplarze, które u niektórych z Was od dawna kurzą się na półkach. Od czasu do czasu będę więc pokazywała buteleczki, które moim zdaniem są najbardziej tego warte. W końcu, czy te bardziej leciwe ślicznotki nie zasługują na przypomnienie?

Na pewno uwagi wart jest Big Spender. Kolor przez Essie opisywany jest jako fiolet z kroplą czerwieni, dla mnie jednak jest oczywistą fuksją. Posiada kremową formułę i kryje przy dwóch warstwach. Aplikacja jest bezproblemowa, lakier nie rozlewa się na skórki. Posiadaczki wersji z szerokim pędzelkiem (takową mam i ja) powinny być całkowicie usatysfakcjonowane. Pędzelek wyprofilowany jest idealnie i za jego pomocą po dwóch, trzech pociągnięciach pokryjemy całą płytkę. Trwałość standardowa, posiłkując się Seche Vite nosiłam go na paznokciach 4 dni.




Mam wrażenie, że Big Spender to kolor, który pasuje niemalże każdemu i nosi się dobrze niezależnie od pory roku. Rewelacyjnie wygląda teraz, w towarzystwie swetrów, ale przypuszczam, że z letnią opalenizną będzie prezentował się równie dobrze.

A co obecnie gości na Waszych paznokciach? :)

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

2.12.14

Listopadowe zużycia - mini recenzje


Jak co miesiąc o tej porze, nadchodzi pora na zebranie pustych opakowań i podsumowanie zużyć. Tym razem zrobienie zdjęć było prawdziwym wyzwaniem bo pogoda, a konkretnie brak słońca, konsekwentnie zniechęcała mnie do podjęcia jakichkolwiek prób. Na szczęście z niewielką pomocą świątecznych lampek, udało mi się rozpędzić listopadową szarugę.

Wracając do zużyć listopada, ta oto skromna piątka opuszcza moje kosmetyczne zastępy. Z większością żegnam się na zawsze, a powrót dopuszczam jedynie w przypadku jednego z nich. Z resztą, jeśli pamiętacie ostatnich ulubieńców, zapewne wiecie, o którym produkcie mowa.

Zapraszam do mini recenzji.


1. Yves Rocher Riche Creme krem przeciwzmarszczkowy pod oczy - niestety, ale to ostatni kosmetyk z linii Riche Creme jaki kupiłam. Krem nawilża okolice oczu w stopniu wystarczającym, jednak wysoka cena i masa niesamowicie pozytywnych recenzji (wystarczy wejść na wizaż), sprawiły, ze miałam wobec niego bardzo wysokie oczekiwania. Doskonale pamiętam lekturę całych postów, w których użytkowniczki zarzekały się, jakoby ten krem faktycznie spłycał zmarszczki. Do tego akurat podchodziłam z rezerwą i jak się okazało, całkiem słusznie. Ostatecznie nie jestem z niego zadowolona, choć krzywdy mi nie zrobił. Przede wszystkim lubię treściwsze formuły, poza tym bardzo przeszkadzał mi zapach, charakterystyczny dla całej linii Richer Creme. I choćby ze względu na niego raczej podaruję sobie dalsze przygody z tą serią.

2. Sally Hansen Diamond Strenght wzmacniający preparat do paznokci - mimo że w opakowaniu została jeszcze prawie połowa, pozbywam się go, gdyż nie nadaje się do dalszego użytku. Odżywkę stosowałam solo lub jako bazę. W obu przypadkach nie robiła nic specjalnego. Utrzymywała paznokcie w jako takim stanie, jednak nie zauważyłam ani wzmocnienia, ani przedłużenia trwałości lakieru. Dodatkowo w połowie opakowania, produkt zgęstniał i zwyczajnie się zepsuł, a moje paznokcie z dnia na dzień zaczęły się łamać i rozdwajać. Niestety, nie wiem, czy to wina konkretnego egzemplarza, czy ten produkt tak ma. Niemniej jednak, co do winowajcy w tym przypadku nie mam wątpliwości, tym bardziej, że tydzień po odstawieniu i przerzuceniu się na Nail Tek, stan paznokci znacznie się poprawił.


3,4. Natura Siberica Aralia Mandshurica Night Cream/Day Cream - dwa kremy do cery suchej, na dzień i na noc rosyjskiej marki Natura Siberica okazały się pielęgnacyjnymi niewypałami. W skrócie - po prostu słabo nawilżają. Więcej na ich temat przeczytacie tu <klik>.


5. Kawowy żel pod prysznic Yves Rocher Jardins du Monde - zaliczył swój debiut w ulubieńcach października. Pachnie przepysznie, słodką kawą z mlekiem. Jedyny zdenkowany produkt, z którego byłam w pełni zadowolona.

Podsumowując, zużycia ubiegłego miesiąca prezentują się wyjątkowo skromnie i poza kawowym żelem, właściwe żadnego kosmetyku polecić nie mogę. Szkoda, choć z drugiej strony, satysfakcja z pozbycia się pustych opakowań skutecznie tłumi uczucie rozczarowania. Tym bardziej, że mam kilka obiecujących nowości, które z ogromną chęcią włączę do pielęgnacji.

A Wy? Coś Was ostatnio zachwyciło, coś rozczarowało?

pozdrawiam
Kinga
SHARE:
© ROSE AND VANILLA . All rights reserved.
Blogger Templates by pipdig