19.9.16

Bikor Como Blush nr 5 Sunrise


Róże do policzków uwielbiam odkąd pamiętam. To właśnie one zajmują najwięcej miejsca w mojej kosmetyczce, i to one, jak żadne inne kosmetyki kolorowe, potrafią przyprawić mnie o szybsze bicie serca. Gdy tylko w moje ręce wpadł przepiękny złoto-łososiowy róż Bikoru, o jakże trafionej nazwie Sunrise, czułam że się polubimy. Pierwsze muśnięcie pędzla, i byłam kupiona. Róż był ze mną praktycznie przez całe wakacje i muszę przyznać, że na prawdę pięknie komponuje się z lekko opaloną skórą. Nie sądziłam, że wraz z nadejściem jesieni wciąż będę po niego sięgać, ale okazuje się, że deszcz i wiatr mu nie straszne i wciąż jest dla mnie numerem jeden.


O tym że Bikor jest gwarantem świetnej jakości i niezawodnych formuł pisałam niejednokrotnie (o proszę tu, tu i tu). Nie będę się więc powtarzać, bo tu jest dokładnie tak samo. Kosmetyk jest idealnie drobno zmielony, ma miękką, satynową konsystencję, świetnie się rozprowadza, a aplikację umila subtelny waniliowy zapach, który mnie automatycznie kojarzy się z produktami marki. Sunrise, poza na prawdę ładnym ciepłym, łososiowym odcieniem, zawiera mikrocząsteczki nadające cerze świetlisty blask. Właściwe, tak to po trochu jest to rozświetlacz, więc jeśli lubicie efekt świetlistej cery, będziecie bardzo zadowolone. Tym bardziej, że w przypadku tego kosmetyku uzyskujemy na prawdę piękne, satynowe rozświetlenie, a cera muśnięta różem nabiera blasku i świeżości. 

Efekt zobaczycie na zdjęciu poniżej. Na skórze mam jedynie lekki podkład, przy czym zaznaczam, że różu nałożyłam nieco więcej niż zwykle, by kolor był bardziej widoczny. Na ogół wystarcza pojedyncze muśnięcie pędzlem, by upiększyć i ożywić (w moim przypadku często zmęczoną) cerę.


Sunrise świetnie komponuje się z, wciąż ulubioną, Ziemią Egipską, i właśnie takie połączenie zobaczycie u mnie najczęściej. Jest bardzo trwały i niezwykle przyjemny w użyciu, a do tego zamknięty w eleganckim solidnym  opakowaniu z lusterkiem, które zasługuje na osobną pochwałę. Jedyna uwaga jaką mam, to fakt że najpiękniej prezentuje się na gładkiej, nieskazitelnej cerze. Niestety rozświetlająca formuła potrafi podkreślić wszelkie jej mankamenty i nierówności, więc jeśli wolicie matowe wykończenie, warto też obejrzeć sobie pozostałe odcienie na stronie marki. Niemniej jednak róż jest przepiękny i na ten moment to mój ulubieniec, zarówno ze względu na odcień jak i formułę.

Koniecznie dajcie znać co o nim myślicie!

pozdrawiam
Kinga
SHARE:

4.9.16

Ulubieńcy sierpnia


Sierpień lekko dał nam w kość i właściwie mogłabym go podsumować trzema słowami - przedszkole, przeziębienie, praca. Pierwsze dni córki w przedszkolu, kompletnie pozbawiły mnie zdolności skupienia się na czymkolwiek. Niestety spełniły się moje obawy i nie obyło się bez problemów, a teraz, po miesiącu wciąż widzę, że przed nami jeszcze długa droga (mamy przedszkolaków, czytacie to? u Was też było tak ciężko?). Dołóżcie do tego jeszcze powrót do pracy i przeziębienie, które rozłożyło wszystkich po kolei i macie obraz naszych ostatnich tygodni.

Wracając do tematu, mam dla Was kilka kosmetyków, które świetnie zadziałały w okresie stresu, kiedy brak snu i apetytu momentalnie odbił się na stanie mojej cery i włosów. I wiecie co? Naturalne, relaksujące zapachy, plus skoncentrowane działanie, na prawdę czynią cuda!


Zacznijmy od ciała. Seria otulająca Pat&Rub była ze mną przez większość lipca i cały sierpień. Balsam praktycznie dobił już dna (pisałam o nim już tu), natomiast żelu do ciała zostało całkiem sporo. Wiecie, że uwielbiam zapach tej serii, do tego oba kosmetyki są bardzo delikatne dla skóry i mają przyjazny skład. Balsam świetnie odżywia, nawilża, jest lekki i szybko się wchłania. Żel zawiera delikatne substancje myjące, przez co łagodnie oczyszcza skórę, nie wysuszając jej, a do tego jest bardzo wydajny. Pewnie już słyszałyście o zamieszaniu wokół marki, więc wiecie że te same formuły kosmetyków, są teraz dostępne pod nazwą Naturativ.


Szampon Evening Primrose (wieczorny pierwiosnek) John Masters Organics, przeznaczony dla włosów suchych, początkowo lekko mnie rozczarował. Miałam wrażenie, że nie oczyszcza zbyt dobrze, na szczęście problem tkwił w metodzie, a nie samym kosmetyku. Szampon składa się z protein, aminokwasów i olejków roślinnych, przy czym nie zawiera silnych środków myjących. Charakteryzuje się bardzo naturalnym, lawendowo-ziołowym aromatem, który ja osobiście uwielbiam. Jest bardzo relaksujący i absolutnie nie drażni! Sam szampon świetnie pielęgnuje (tak pielęgnuje!) moje włosy, jest bardzo delikatny dla skóry głowy i dobrze oczyszcza - trzeba tylko użyć go nieco więcej niż mamy w zwyczaju. I tu mogłabym wytknąć mu kiepską wydajność, bo faktycznie znika nieco szybciej niż inne, ale patrząc na skład jakoś nie potrafię mieć pretensji. Na pewno sprawdzę inne wariaty i porównam jak wypadają w porównaniu do tej wersji.


Pozostając w temacie włosów, w tym miesiącu często wracałam do starego ulubieńca z Alterry. Maska do włosów granat i aloes jest bardzo wydajna, przyjemnie pachnie i ma na prawdę fajny skład. Często używam jej przy metodzie OMO, zarówno jako pierwszą jak i drugą odżywkę. Ładnie zmiękcza i nawilża włosy, przy czym jest bardzo lekka, nie obciąża, więc nada się świetnie do włosów cienkich i kręconych. Jeśli jakimś cudem ominął Was szał na Alterrę, który przeszedł przez blogosferę jakiś czas temu, polecam zgarnąć ją z półki w Rossmanie i wypróbować, zwłaszcza że cena (9 zł) jest na prawdę bardzo przystępna.


Phenome Replenishing Moisturising Oil to lekki, nawilżający olejek o aksamitnej konsystencji, który świetnie sprawdza się jako serum pod krem, lub samodzielny nawilżacz. Wcześniej używałam olejków Ministerstwa Dobrego Mydła i muszę przyznać, że ten jest od nich kompletnie inny. Lżejszy, o bardziej wodnistej konsystencji, bo przed olejkami w składzie znajdują się trójglicerydy, które zapobiegają utracie wody i poprawiają konsystencję kosmetyku. Osobiście preferuję czyste oleje, ale serum spisuje się u mnie bardzo dobrze, jeśli więc boicie się olejków solo, może być dla Was świetną alternatywą. Mimo lekkiej formuły skład jest bardzo bogaty, mamy tu olej arganowy, olej jojoba, ze słodkich migdałów, makadamia i kilka innych innych. 

Krem Phenome Ideal Skin Protector, to mój mały hit. Phenome po prostu wie jak robić dobre kremy do twarzy i ten nie stanowi wyjątku. Ideal Skin Protector zawiera całą masę składników doskonale wpływających na skórę wrażliwą i naczyniową (ekstrakty różane, ekstrakt z nasion kasztanowca, wody roślinne, wyciąg z aceroli), a do tego wzbogacony jest o naturalny filtr UV (SPF 10) i na prawdę świetnie sprawdził się w czasie wakacji. Konsystencja jest dość treściwa, ale kosmetyk bardzo szybko się wchłania. Aplikacji towarzyszy, bardzo przyjemny różany zapach - jak dla mnie absolutnie nie męczący, z resztą uważam, że cała różana seria Phenome pachnie kapitalnie. Krem błyskawicznie koi skórę, odświeża ją i lekko matowi. Jako posiadaczka cery naczyniowej, po ponad miesiącu stosowania, jestem z niego bardzo zadowolona, używam codziennie, uprzednio aplikując na twarz kilka kropel serum Replentishing.

Na koniec, John Masters Organics Raspberry Lip Calm, kapitalny, odżywczy i nawilżający malinowy balsam do ust. Cały czas noszę go przy sobie i uwielbiam za cudowny, apetyczny zapach i organiczny, w pełni naturalny skład (malina, oliwa z oliwek, jojoba, olejek z ogórecznika). Niesamowicie przyjemny w aplikacji, świetnie odżywia, nawilża, zmiękcza i chroni usta. Polecam!


I to już wszyscy ulubieńcy tego miesiąca. Dajcie znać jeśli coś Was zaciekawiło!

pozdrawiam
Kinga
SHARE:
© ROSE AND VANILLA . All rights reserved.
Blogger Templates by pipdig