24.2.15

MAC Twig


Czyli szminka, która nie schodziła z moich ust przez ostatni dwa miesiące. Szybko podbiła me serducho, deklasując tym samym poprzedniego ulubieńca. Zmiana dla mnie dość zaskakująca, w końcu Twig nie była ani planowanym, ani nawet specjalnie przemyślanym nabytkiem. Od dłuższego czasu zbierałam się za to do kupna Plumful. Gdy więc ta w końcu pojawiła się na douglas.pl, postanowiłam dorzucić coś dla towarzystwa. I tak, szczęśliwym przypadkiem, koszyku wylądowała właśnie Twig.


Kolor to brąz z różowymi tonami, wpadający lekko w mauve. Szminka ma wykończenie Satin, które bardzo mi odpowiada - to coś pomiędzy matem, a kremem. Trwałość również plasuje się gdzieś pośrodku - nie wżera się w usta i nie zastyga jak mat, ale jest o wiele trwalsza od standardowej szminki. Do tego nie wysusza i nie wchodzi w załamania, a jeśli już zaczyna się ścierać, robi to w dość estetyczny sposób, więc nie trzeba się martwić i zaglądać co chwila w lusterko. Aplikuje się ją bardzo łatwo, ma świetną pigmentację i bardzo przyjemną konsystencję. 

Twig jest dość ciemna, ale ze względu na stonowany kolor, bardzo dobrze nosiło mi się ją w ciągu dnia. Być może za sprawą pory roku, chociaż wydaje mi się, że taki kolor sprawdzi się nie tylko zimą. Owszem nie mogę się już doczekać kiedy na moich ustach zagoszczą wiosenne pomarańcze i korale, ale z drugiej strony mam wrażenie, że Twig w towarzystwie letniej opalenizny pokocham na nowo. 


Twig jest na tyle uniwersalna, że łatwo ją przeoczyć pośród MACowych cukierków. I rzeczywiście z tego co zauważyłam blogosfera, nie poświęca się jej zbytniej uwagi (a przynajmniej ja niewiele o niej słyszałam). Cóż, z pewnością zasługuje na to by przyjrzeć jej się bliżej, więc polecam wypróbować.

Jak Wam się podoba? Macie ulubione szminki z MACa?

pozdrawiam
Kinga

SHARE:

17.2.15

Tesori d'Oriente - Fiore del Dragone, Aegyptus


Poprzedni post dotyczący Tesori d'Oriente, mimo że opublikowany dawno temu, wciąż cieszy się sporym zainteresowaniem (jeśli jesteście nowi w temacie, odsyłam właśnie do niego, znajdziecie tam między innymi ściągawkę dostępnych zapachów). Pamiętam doskonale, gdy po zamówieniu próbek (20 zapachów damskich) przez około dwa tygodnie siedziałam z nosem przy nadgarstku, a całe mieszkanie pachniało jak wnętrze sklepu z orientalnymi pachnidłami - Tesori może pochwalić się między innymi perfumami o zapachu mirry, ambry z szafranem, czy paczuli z imbirem, choć miłośnicy czegoś lżejszego również znajdą coś dla siebie.

W dzisiejszym wpisie skupiam się na Fiore del Dragone (Smoczy kwiat) oraz Aegyptus (Egipt). A ponieważ "skarby orientu" to nie tylko perfumy, obu zapachom towarzyszy żel pod prysznic i płyn do kąpieli (włoska firma oferuje również olejki, kremy dezodoranty, czy mydła do rąk). Wszystko to kupicie między innymi na stronie saluti.pl, gdzie zaopatrywałam się zarówno w próbki, jak i pełnowymiarowe opakowania.


Charakterystyczne dla Tesori d'Oriente buteleczki mogą być odbierane jako tandetne, nie można im jednak odmówić oryginalności. Te które widzicie na zdjęciu są metalowe, zamykane plastikowym korkiem, ale w ofercie znajdziemy też wykonane są w całości z plastiku (seria Marrakech). Moim zdaniem mają swój urok i orientalnym charakterem na prawdę przypominają tajemnicze mikstury rodem z egzotycznego bazaru.

Zapachy są zdecydowanie najmocniejszą stroną Tesori. Od pierwszego kontaktu z tymi pachnidłami moim faworytem był Smoczy Kwiat (Fiore del Dragone). Nie da się tu pominąć oczywistego faktu, jakim jest mocna inspiracja Hypnotic Poison Diora. W TdO pobrzmiewa ta sama kombinacja gorzkiego migdału, wanilii i kminku, którą znajdziemy w słynnej czerwonej truciźnie. Kompozycja nie jest typową słodką waniliową wonią - słodycz jest przytłumiona, nieco zimna, a perfumy otulają mleczno-kremową, mgiełką. Jako miłośniczka diorowskiego pierwowzoru, tę wersję, pokrętnie nazwaną Smoczym Kwiatem, noszę z przyjemnością. Mimo że zapachowi trochę brakuje do złożoności oryginału, i tak jak większość perfum Tesori, na skórze jest dość płaski, jego trwałość i intensywność wciąż jest całkiem niezła. W duecie z żelem i płynem do kąpieli, które pokochałam od pierwszego użycia, to zestaw idealny na relaksujący, zimowy wieczór.

Egipt (Aegyptus) to kompozycja ciepła, korzenna i zdecydowanie orientalna. Jednocześnie zapach spokojnie można nosić latem, bo ma w sobie sporę dozę świeżości. Wydaje mi się, że winne temu jest połączenie nut ziołow-cytrusowych z miodowymi. Dzięki nim zapach jest na tyle ciepły, że otula w jesienne wieczory, a jednocześnie ma w sobie wibrującą świeżość (mięta, cytrusy?), która będzie dobrze nosić się również latem. Piękny, mocny zapach, który długo trzyma się skóry.



Żele pod prysznic i płyny do kąpieli wypadają równie dobrze, o ile nie lepiej od perfum. Jeśli macie ochotę na relaksującą kąpiel w oparach orientu, spróbujcie koniecznie którejś z wersji - moim zdaniem obie są świetne. Kosmetyki mają przyjemne dla oka opakowania, a jakościowo spisują się bez zarzutu. Żele nie wysuszają skóry, mają lekko lejącą konsystencję, jednak nie przeszkadza to absolutnie w ich użytkowaniu. Płyny do kąpieli natomiast zaskakują wydajnością, wystarczy mała nakrętka i możemy rozkoszować się wanną pełną piany i otoczone kojącymi zmysły aromatami, na chwilę zapomnieć o całym świecie.

Dwa bardzo różne zapachy i dwa oblicza orientu. Oba warte poznania, nie tylko ze względu na niską cenę. Poza pięknym zapachem, są również trwałe i mają sporą pojemność, więc można się nimi cieszyć przez długi czas. Kosmetyki Tesori d'Oriente można dostać między innymi w niektórych Rossmanach, tam jednak dostępność jest mocno ograniczona. Ze względu na większy wybór najlepiej więc zaopatrzyć się w nie w internecie (cennik z saluti.pl perfumy - 20,50 zł, płyn do kąpieli - 19,95 zł, żel pod prysznic - 9,95 zł).

Jeśli macie przygarnąć któryś z opisywanych przeze mnie zapachów, zapraszam na stronę Rose&Vanilla na Facebook'u, gdzie trwa rozdanie. Wystarczy polubić wpis konkursowy i w komentarzu napisać, który zapach ma powędrować do Was :)

Znacie Tesori d'Oriente? Próbowałyście którychś wersji? Może macie swoją ulubioną? Bardzo jestem ciekawa Waszych opinii :)

pozdrawiam
Kinga

06. 03. 2015 WYNIKI ROZDANIA: 

Fiore del Dragone otrzymuje: Frozen Malibu
Aegyptus otrzymuje: Magdalena Cwalina

Zwycięzcom gratuluję i proszę o kontakt przez Fb. 

SHARE:

10.2.15

Phenome - Vitality Shine Mousse Mask


Kosmetyki Phenome od jakiegoś czasu zajmują stałą pozycję w moim planie pielęgnacyjnym. Mało tego, jak dotąd każda wypróbowana nowość prędzej czy później staje się moim ulubieńcem. Już dawno żadna marka nie zdołała przekonać mnie do siebie w tak szybki tempie i chyba żadnej nie zawdzięczam tylu ochów i achów co Phenome. Właściwie to nie potrafię sobie przypomnieć ani jednej (tym bardziej naturalnej), która każdym kolejnym wypróbowanym kosmetykiem zaostrzałaby apetyt tak skutecznie. W przypadku kosmetyków przeznaczonych do pielęgnacji twarzy, byłam jednak ostrożna. Naturalne mazidła nie zawsze sprzyjały mojej cerze, jednak po wypróbowaniu peelingu enzymatycznego Phenome, doszłam do wniosku, że dam szansę innym produktom. Zdecydowałam się na maseczkę rozświetlającą Vitality Shine.



Zanim przejdę do recenzji, krótka charakteryzacja. Vitality Shine Mousse Mask od Phenome została opracowana na bazie ekstraktu z jabłka, octu owocowego i rumianku, które redukują przebarwienia, plamy powierzchniowe i rozjaśniają naskórek. Dodatkowo kosmetyk wzbogacony jest o kwas hialuronowy, wyciągi z miłorzębu dwuklapowego, zielonej herbaty i skórki pomarańczy. Ta mieszanka naturalnych składników aktywnych ma za zadanie zapewnić naszej skórze rozświetlenie, poprawienie kolorytu, nawilżenie i wygładzenie. Pełny skład możecie zobaczyć poniżej, a dokładniejszy opis działania poszczególnych substancji znajdziecie na stronie marki

Maseczkę stosujemy wieczorem, nakładając cienką warstwą na oczyszczoną skórę i pozostawiając na noc. Ma ona postać musu, czy też rzadkiej galaretki i specyficzny jabłkowy zapach. Niewiele ma on wspólnego z innymi znanymi mi kosmetykami zawierającymi jabłkowe ekstrakty lub aromaty. To nie jest perfumeryjne jabłuszko, a bardzo naturalna woń jabłkowej "papki".



Tym razem nie było miłości od pierwszego odkręcenia wieczka. Początkowo we znaki dało mi się lekkie uczucie ściągnięcia skóry, które utrzymuje do około godziny od aplikacji. Z tego względu myślałam, że maseczka nie spisze się w kwestii nawilżenia. Na szczęście to tylko złudne wrażenie - choć nawilżanie nie jest jej głównym zadaniem, w tej roli nie zawodzi. Efekt nie jest jest spektakularny, ale niczym nie ustępuje działaniu dobrego kremu. Dzięki temu całonocną kurację można stosować dość często, bez negatywnego wpływu na cerę.

Jedną z najprzyjemniejszych kwestii w przypadku stosowania Vitality Shine jest fakt, że rano skóra na prawdę sprawia wrażenie "upiększonej". Ma wyrównany, zdrowszy koloryt, plus jest przyjemnie napięta i gładka. Lubię nakładać ją w przeddzień większej imprezy, lub gdy po prostu chcę, żeby żeby wyglądała na wypoczętą i świeżą. Efekt nie jest co prawda trwały (utrzymuje się mniej więcej dobę), ale z mojego doświadczenia maskę można z powodzeniem stosować kilka razy w tygodniu.

Jeśli chodzi o skutki długofalowe, najważniejsza dla mnie była kwestia rozjaśnienia przebarwień. Mam ich całkiem sporo i tu zauważyłam nieznaczną poprawę. Myślę, że gdyby uzupełnić pielęgnację którymś z pozostałych kosmetyków wchodzących w skład serii i stosować go codziennie, rezultaty mogłyby być znacznie lepsze.

Dodatkowo, mimo zawartości kwasów owocowych i ich działania peelingującego, maseczka okazała się bardzo delikatna dla mojej cery. A ta jak na naczynkową przystało, potrafi się nieźle rozhulać jeśli potraktuję ją niewłaściwymi kosmetykami. Jest też bardzo wrażliwa na zmiany temperatury, co szczególnie daje się we znaki zimą. I tu kolejny plus na konto Phenome, bo za sprawą składników o działaniu wzmacniającym i uszczelniającym naczynia krwionośne (ekstrakt z miłorzębu dwuklapowego i wyciąg z aceroli), maska pomaga utrzymać cerę w równowadze.

Maseczka okazała się przyjemnym uzupełnieniem pielęgnacji i chętnie sięgam po nią nawet dwa, trzy razy w tygodniu, co w moim przypadku jest wynikiem dość niecodziennym. Niech Was nie odstraszy cena (96 zł) bo maskę bez problemu upolujecie na jednej z licznych promocji. Do tego kosmetyk jest niesamowicie wydajny i po dość intensywnym stosowaniu ubytek jest na prawdę niewielki.

Znacie? Może jakieś inne kosmetyki Phenome szczególnie przypadły Wam do gustu? 

pozdrawiam
Kinga

SHARE:

3.2.15

Styczniowe zużycia - mini recenzje


Dziś przygotowałam dla Was kilka krótkich recenzji - na tapecie kosmetyki, które sięgnęły dna w styczniu. Właściwie to poza żelem z YR, wszystkie przedstawione produkty spisywały się całkiem nieźle i z czystym sumieniem mogę polecić ich zakup. Jeśli więc coś z powyższej szóstki Was zaciekawiło, zapraszam do dalszej części posta.


1. Yves Rocher Jardins Fleur de Tiare (Gardenia z Polinezji) - wyjątkowo nietrafiony zapach. Jak lubię serię Yardins du Monde, tak tego żelu nie polecam nikomu. Najwyraźniej Tiare (gardenia tahitańska) niewiele ma wspólnego z zapachem gardenii który znam. Przy okazji doczytałam, że obok oleju kokosowego, wchodzi w skład olejku Monoi, którego zapach, przynajmniej w wydaniu YR, również zdołał popsuć mi kilka kąpieli.

2. Le Petit Marseillais Biała Brzoskwinia i Nektarynka - ten żel z kolei mogę polecić bez wahania. Zapach jest soczysty, apetyczny i odpowiednio intensywny. Skutecznie odsuwa myśli od zimna i brzydkiej pogody (choć dziś było całkiem przyjemnie). Konsystencja może ciut za bardzo lejąca, ale specjalnie mi to nie przeszkadzało. 


3. Bebeauty Spa relaksująca sól do kąpieli - lawenda - jedna z czytelniczek poleciła mi te sole w komentarzu pod postem o lawendzie. Gdyby nie to, pewnie nigdy nie zwróciłby mojej uwagi na Biedronkowych półkach. Okazały się całkiem niezłe, choć nie pobiły lawendowego olejku z Bielendy. Jeśli lubicie ten wariant zapachowy, śmiało możecie spróbować, bo cena jest bardzo przystępna. Jednak ja pewnie wrócę do mojego Bielendowego ulubieńca.

4. Palmer's Cocoa Butter Formula balsam do skóry suchej - jeden z moich zimowych faworytów w kwestii nawilżania. Przekonał mnie treściwą, maślaną konsystencją i przyjemnym kakaowym zapachem. Nie wyobrażam sobie jednak używać go poza sezonem zimowym. Jest bardzo gęsty i pozostawia na skórze warstewkę ochronną (za sprawą masła kakaowego, a nie parafiny), co obecnie jest jak najbardziej na miejscu, ale niekoniecznie sprawdzi się wiosną, a tym bardziej latem.


5. Dermika Biogenique krem-maska redukujący zmarszczki do całodobowej pielęgnacji skóry wokół oczu - o tym kremie pisałam ostatnio <klik>, a debiut zaliczył w grudniowych ulubieńcach. Jeśli szukacie dobrego kremu na dzień, warto przyjrzeć mu się bliżej. Świetnie radzi sobie z nawilżeniem i szybko się wchłania więc będzie dobrą bazą pod korektor. Do tego ma niezły skład.

6. Philosophy Spiced Gingerbread cookie heand cream - z marką Philosophy dopiero się poznaję, ale początki tej znajomości wyglądają bardzo obiecująco. Wcześniej znałam ją tylko z brytyjskich kanałów na youtube, ale ostatnio udało mi się zaopatrzyć w kilka produktów. Jednym z nich był krem do rąk o obłędnym zapachu ciasteczek imbirowych. W kwestii nawilżenia i pielęgnacji spisywał się bardzo dobrze i chętnie wypróbowałabym inne warianty.

Koniecznie dajcie znać jeśli coś Was zaciekawiło lub miałyście okazję używać tych kosmetyków.

pozdrawiam
Kinga

SHARE:
© ROSE AND VANILLA . All rights reserved.
Blogger Templates by pipdig